W domu nie było śladów włamania, ale morderca prawdopodobnie wspiął się na bramę i
obszedł dom dokoła. Na terenie były cztery kamery, ale od lat nie działały. Nic nowego. Zabójstwo Shany McIntyre to trudny orzech do zgryzienia, pomyślał Hayes, i to nawet bez Bentza wśród podejrzanych. Niech go szlag trafi. Strasznie upierdliwy. A jednak Hayes spełni jego prośbę i sprawdzi, o co prosił. Niewykluczone przecież, że to pomoże i w jego dochodzeniu. Ale najpierw przebije się przez zeznania świadków i materiał dowodowy z ostatniej sprawy. Spojrzał na zegarek i pomyślał, że czeka go jeszcze dużo pracy. Przy odrobinie szczęścia wróci do domu koło północy. Super. Nagle jego uwagę zwróciła notatka w terminarzu. Recital. O, cholera. Maren śpiewa dzisiaj w jakimś kościele niedaleko Griffith Park, w Hollywood. Obiecał córce, że przyjdzie, i nie wyobrażał sobie, że mógłby ją rozczarować. Już widział rozgoryczenie na twarzy Delilah. Musi tam być. Wygospodaruje godzinę dla córki. W końcu, o czym Delilah nigdy nie omieszkała mu przypomnieć, to jego obowiązek. Montoya pocił się, po trzydziestu minutach na bieżni bolały go mięśnie, do tego jeszcze ciężarki... Ćwiczył, odkąd żona obdarzyła go na urodziny karnetem na siłownię. Jasne, to świetny sposób na stres, i teraz ma lepszą figurę, ale ten nowy, zdrowy styl życia go zabije. No bo co złego w papierosku i piwie? Pomachał znajomym, poszedł do szatni, wziął prysznic, rozkoszując się gorącym strumieniem, po czym sięgnął po ręcznik. Założył spodnie khaki, koszulkę polo, narzucił skórzaną kurtkę i wyszedł. Prosto w ciepłą ulewę Luizjany. Gdy biegł do mustanga, krople deszczu rozbijały się o płytę parkingu. Otworzył drzwiczki zdalnie sterowanym kluczykiem. Przemókł i rozważał, czy nie pojechać do domu, do Abby, ale postanowił najpierw wpaść do biura i sprawdzić, czy wiadomo już coś w sprawie poszukiwań, które zlecił mu Bentz. Widział informacje o ostatnim morderstwie w Los Angeles i uznał, że nie warto czekać. – Cholera – mruknął, włączając wycieraczki. Bentz ma kłopoty, Montoya to wyczuwał. Ginęli ludzie w jakiś sposób związani z jego partnerem. Kałuże pobłyskiwały błękitem w świetle latarni. Włączył się do ruchu. Łamał wszelkie przepisy, myśląc o Bentzu w Kalifornii. Facet ściąga na siebie kłopoty. Chociaż to akurat nic nowego. Montoya już wcześniej wyczuł, że Bentzowi odbija, ale pod wpływem ostatnich wydarzeń zmienił zdanie. Bentz działa po omacku, ale w mroku kryje się coś groźnego i złego. Montoya z trudem opanował odruch, by samemu polecieć do Kalifornii. Ma w końcu zaległy urlop. Abby zrozumie, jak zawsze. Ale Bentz go nie zaprosił. Bałagan na zachodzie to jego prywatna sprawa. Zmaga się z przeszłością, przegania dawne demony. Gdyby potrzebował pomocy partnera, poprosiłby o to. A co, jeśli jej potrzebuje, tylko jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy? A jeśli mylnie ocenia sytuację? W końcu, jeśli chodzi o kobiety, jest durniem. Pokonując zakręt z piskiem opon, Montoya zwolnił i zadzwonił do Abby. – Jak tam mój ulubiony policjant? – zapytała. – Świetnie, jak zawsze skłamał. – I nadal masz malutkie ego. – Trzeba je trochę popieścić. – Twoje ego? O tym mówimy, tak? – Niegrzeczna. – I za to mnie kochasz. Miała rację i oboje o tym wiedzieli. – Słuchaj, spóźnię się trochę – powiedział, zatrzymując się na czerwonym świetle niedaleko Superdome. Ludzie pod parasolkami przebiegali przez jezdnię, wchodząc w kałuże.