Gapie – wśród nich ciekawscy z komórkami, którymi pstrykali zdjęcia – tłoczyli się za
taśmą koło rampy. Dwaj policjanci dyrygowali ruchem – zaintrygowani kierowcy zwalniali, istniało realne zagrożenie, że powstanie tu korek. Funkcjonariusze w mundurach pilnowali wejścia na teren magazynu. Pomarańczowe pachołki połączone żółtą taśmą skutecznie trzymały gapiów na dystans. A mimo to ludzie gromadzili się dokoła. Nad ich głowami szumiały silniki samochodów. Wóz transmisyjny stacji KMOL stał trochę dalej na chodniku, żeby nie blokować przejazdu. Joanna Quince, szczupła blond dziennikarka, i potężny kamerzysta szli w stronę miejsca zbrodni. Nad ich głowami huczał helikopter innej lokalnej stacji telewizyjnej. Monotonny szum autostrady zagłuszał warczenie silnika. Hayes zaparkował w niedozwolonym miejscu, po czym zaczął się przebijać przez tłum gapiów i policji. Minął wóz ekipy z laboratorium. Specjaliści kryminalistyki już pracowali. Szukali odcisków palców, stóp, włosów, czegokolwiek, co pomoże zidentyfikować mordercę. Dokoła trzaskały aparaty fotograficzne, kamerzysta filmował wszystko, ktoś inny pochylał się nad taśmą mierniczą. Hayes podniósł wzrok w poszukiwaniu kamery przemysłowej, ale urządzenie było zepsute; obiektyw zwisał smętnie z zardzewiałego drąga. Tyle, jeśli chodzi o zapis na taśmie filmowej. Martinez, drobna kobieta o wściekle rudych włosach i ostrym języku, stała w drzwiach ósemki i energicznie machała do Hayesa. – Spójrz tylko – powiedziała z ledwie słyszalnym hiszpańskim akcentem. – Ale ostrzegam, to nie jest przyjemny widok. Hayes przygotował się i w pierwszej chwili nie patrzył na ofiary. Wbił wzrok w zakurzoną cementową posadzkę, a na niej – rzędy słoików z gwoździami, połamany leżak... Nawet teraz, po tylu latach, nie przywykł do widoku zwłok. Drażniły go widok i zapach, wdzierały się pod skórę, do mózgu, nie dawały spokoju całymi dniami. Zazwyczaj udawało mu się to ukryć. Ale nie dziś. Spojrzał na zwłoki bliźniaczek, które wyglądały, jakby dopiero co ukończyły szkołę średnią i nie zdołał ukryć bólu, który przeszył go na wskroś. Ułożono je starannie – skrępowane, zakneblowane, nagie, w pozycji embrionalnej. Na ich szyjach widniały sińce i zadrapania. Leżały twarzami do siebie, w otwartych oczach odbijał się blask żarówki. Pustym wzrokiem wpatrywały się w siebie. Blada skóra była tak jasna, że niemal niebieska. Ich długie włosy przewiązano czerwoną wstążką. Ta sama wstążka wiązała je, łączyła. Wyglądały jak makabryczne odbicie w lustrze. Leżą, jakby nadal były w łonie matki. Zupełnie jak bliźniaczki Caldwell. Hayes zacisnął usta. – Nazwiska? Dane? – Tak... mamy ich ubrania, torebki, nawet biżuterię i telefony komórkowe. I akty urodzin. Data i godzina urodzin zaznaczone na różowo. Martinez wskazała róg pomieszczenia. Tam, na podłodze, leżały dwa schludne stosiki – ubrania i przedmioty osobiste dziewcząt. Schludne, starannie zaaranżowane miejsce zbrodni, pomyślał Hayes, schylając się nad ubraniami. Widział to już. Na każdym stosiku leżał akt urodzenia – godzinę i datę urodzin zaznaczono różowym markerem. Pewnie ten sam tusz znajdą na ich ciałach. Oczywiście, jeśli to ten sam morderca, który zaatakował w Los Angeles dwanaście lat temu. – Lucille i Elaine Springer – powiedziała Martinez. – Dzwoniłam do wydziału osób zaginionych. Sprawdzają. Jonas pomyślał o swojej córce. Ma dopiero dwanaście lat, ciągle taka niewinna. Umarłby, gdyby stracił Maren, a gdyby ktoś celowo odebrał jej życie... Poczuł smak żółci w ustach i ponownie skupił się na tym, co miał przed sobą. Zrobiono już zdjęcia, zmierzono temperaturę zwłok; można było zabrać ciała. Poruszyć je. A Jonas wiedział, miał lodowatą pewność, co znajdą, gdy przewrócą je na plecy. O Matko Boska. – Coś ci to przypomina? – zapytał niski głos. Odwrócił się i zobaczył detektywa Andrew Bledsoe. Wyprostował się, skinął głową.